Powracający

Twój Horoskop Na Jutro

Dwa lata temu , Daniel Shin rzucił pracę i założył firmę.

Ten akt był, pod każdym względem, godny pochwały, ponieważ miał miejsce w środku najgorszej recesji od dziesięcioleci i biorąc pod uwagę, że Shin cieszył się życiem w wyższej klasie średniej, które raz spróbowane może być trudne. poddać się. Urodzony w Korei Południowej Shin przeniósł się z rodzicami na przedmieścia Waszyngtonu, gdy miał 9 lat. Poszedł do liceum magnesowego i dostał się do Wharton School Uniwersytetu Pensylwanii, gdzie studiował finanse i marketing. Do 2008 roku wygodnie zadomowił się w biurach McKinsey & Company w New Jersey, gdzie cięcia z czasów recesji oznaczały, że karaibskie bachantki opłacone za wszystkie wydatki ustąpiły miejsca stosunkowo ascetycznym (ale wciąż pokrytym wszystkim wydatkom) wyjazdom na narty. Miał mieszkanie na Manhattanie. Był wygodny. Jego rodzice byli dumni.

A jednak jakoś to życie, w całej swej nudnej chwale, nie wydawało się jego własnym. Shin był w głębi serca przedsiębiorcą, ponieważ jeszcze na studiach założył dwie firmy. Pierwsza, strona internetowa dla studentów poszukujących mieszkania, zakończyła się niepowodzeniem. Druga, internetowa firma reklamowa o nazwie Invite Media, którą założył wraz z kilkoma kolegami z klasy na ostatnim roku, była bardziej obiecująca. Na początku 2007 roku wygrał konkurs na biznesplan, aw następnym roku zebrał milion dolarów kapitału wysokiego ryzyka.

Kumple Shina ostatecznie sprzedali Invite Media firmie Google za 81 milionów dolarów, ale Shin opuścił firmę na długo przed tym, jak to się stało. Jego rodzice, którzy przybyli aż z Korei właśnie po to, by ich syn mógł dorosnąć i pracować w takim miejscu jak McKinsey, nie mieli zamiaru zobaczyć, jak Daniel odrzuca szansę na przynoszący straty start-up, o którym nikt nigdy nie słyszał . „To był jedyny powód, dla którego byłem w McKinsey”, mówi Shin. „Dla mnie to nie była kariera. Zawsze chciałem założyć firmę.

Pod koniec 2009 roku Shin skończył konsultacje, ale nie miał jeszcze odwagi, by samemu atakować. Zaaplikował i otrzymał propozycję pracy w nowojorskim biurze Apax Partners, europejskiej firmy private equity. Przyjął ofertę pod warunkiem, że może przesunąć datę rozpoczęcia do sierpnia następnego roku, aby mógł ukończyć dwuletni okres, który obiecał McKinseyowi. To było kłamstwo; wyszedł na McKinsey w listopadzie. „To była moja szansa, żeby coś oderwać od ziemi, a rodzice nie powiedzieli mi, że nie mogę tego zrobić” – mówi Shin. – Miałem około sześciu miesięcy.

Shin wziął się do pracy. Wraz z dwoma kolegami ze studiów zaszył się w domu z tablicami, laptopami i niekończącym się zapasem McDonalda na serię całodniowych sesji burzy mózgów. Ich cel: wymyślić biznes, który będzie się szybko rozwijał i nie będzie wymagał kapitału początkowego. Zaczęli od 20 pomysłów i w ciągu dwóch miesięcy ograniczyli je do jednego: firmy kuponowej w stylu Groupona, która oferowała oferty dotyczące restauracji, wydarzeń i towarów. Shin lubił ten model biznesowy, ponieważ miał wbudowaną strategię finansowania: gotówka przyszła kilka miesięcy, zanim firma musiała ją spłacić, dając mu zapas darmowego długu. Wybrał nazwę — Ticket Monster — zebrał kilka tysięcy adresów e-mail i uruchomił witrynę w maju.

Miesiąc później Apax zadzwonił do Shina, aby wycofać ofertę pracy. Firma sprawdziła przeszłość i odkryła, że ​​Daniel Shin nie był współpracownikiem drugiego roku McKinsey, ale dyrektorem generalnym szybko rozwijającej się firmy, która zarabiała milion dolarów miesięcznie. Pod koniec lata firma Ticket Monster powiększyła się dwukrotnie, dochodząc do 60 pracowników. Pod koniec roku firma ponownie podwoiła swoją wielkość.

Kiedy poznałem Shina w sierpniu ubiegłego roku, zaledwie 20 miesięcy po tym, jak odszedł z McKinsey, miał 700 pracowników i około 25 milionów dolarów miesięcznie. „Zawsze baliśmy się, że nie rozwiniemy się wystarczająco szybko” – powiedział Shin, 26-latek z twarzą dziecka, grzmiącym głosem i masywną posturą. Rok temu był jednym z zaledwie dwóch sprzedawców w firmie; dziś siedzi w zupełnie nowym narożnym biurze, zachowując się jak dyrektor generalny. - Na początku nie wierzyliśmy w wydawanie pieniędzy - powiedział Shin. „Mieliśmy cały ten pomysł na macho na start”. Tydzień po tym, jak to powiedział, Shin sprzedał swoją firmę serwisowi społecznościowemu LivingSocial za cenę, która podobno wynosiła 380 milionów dolarów.

Imigrant zakłada firmę, tworzy setki miejsc pracy i wzbogaca się ponad jego najśmielsze marzenia — a wszystko to w ciągu kilku miesięcy. To jedyna w Ameryce historia, która sprawia, że ​​kręcimy głowami ze zdumienia, a nawet dumy. W czasach 9-procentowego bezrobocia, jest to również rodzaj historii, o której my, Amerykanie, desperacko potrzebujemy słyszeć więcej.

Ale Daniel Shin nie jest takim imigrantem. Poszedł w przeciwnym kierunku. Ticket Monster ma siedzibę w Seulu w Korei Południowej. Shin przybył tam w styczniu 2010 roku z niejasnym planem założenia firmy; Sesje burzy mózgów, które wyprodukowały Ticket Monster, odbyły się w domu jego babci w Seulu. Teraz jest najbliższy Koreańczykowi Markowi Zuckerbergowi, mimo że po przyjeździe ledwo mówił po koreańsku.

W grudniu ubiegłego roku Shin został wezwany do południowokoreańskiej wersji Białego Domu – Błękitnego Domu – na spotkanie z prezydentem kraju, byłym dyrektorem Hyundaia, Lee Myung-bakiem. Obecni byli prezesi wielu największych firm w kraju – LG, Samsung, SK i pół tuzina innych. „To były konglomeraty i ja”, mówi Shin. „Mówili: „Mamy X miliardów przychodów i jesteśmy w X krajach”. Mówię: „Kilka miesięcy temu nie istnieliśmy”. Shin śmieje się – zakłopotany, nerwowy – opowiadając mi tę historię i kręcąc głową. To było szalone półtora roku. – Myślę, że to był pierwszy raz, kiedy prezydent poznał nazwisko przedsiębiorcy – mówi. Kilka tygodni później Prezydent Lee wygłosił przemówienie radiowe, w którym śpiewał pochwały Shina i wezwał młodzież z Korei Południowej, by poszła za jego przykładem. (W języku koreańskim nazwiska rodowe pojawiają się przed imionami. Przez resztę tej historii używałem konwencji zachodniej, podobnie jak większość koreańskich biznesmenów.)

Pod koniec zeszłego lata pojechałem do Seulu, ultranowoczesnego 25-milionowego miasta, ponieważ chciałem się dowiedzieć, jak dwudziestoparoletni dzieciak z ograniczonymi pieniędzmi i ograniczonymi umiejętnościami językowymi może stać się wielką nadzieją gospodarczą tego kraju. Chciałem wiedzieć, co na świecie dzieje się w Seulu – a także, co dzieje się w głowie Daniela Shina z Wharton i McKinseya i McLeana w Wirginii. Dlaczego facet, który równie łatwo mógłby napisać własny bilet w USA, miałby to robić po drugiej stronie świata?

Pierwszą rzeczą, której się dowiedziałem, było to, że Shin nie był sam – nie był nawet jedynym młodym, ambitnym Amerykaninem w branży kuponów. Jego główny konkurent, Coupang, został założony przez 33-letniego koreańskiego amerykańskiego seryjnego przedsiębiorcę o nazwisku Bom Kim, który w zeszłym roku porzucił Harvard Business School i przeniósł się do Seulu, aby założyć swoją firmę. Po nieco ponad roku działalności Coupang ma 650 pracowników i 30 milionów dolarów od amerykańskich inwestorów. Kim ma nadzieję upublicznić firmę na giełdzie Nasdaq do 2013 roku. „Jest tu szansa”, mówi Kim. „Chcę, żeby to była firma taka jak PayPal czy eBay”.

Kim była jednym z kilkunastu amerykańskich przedsiębiorców, których poznałem w Seulu. Byli założycielami start-upów medialnych, gier wideo, usług finansowych, produkcyjnych, edukacyjnych, a nawet zajmujących się produkcją kolejnych start-upów. „To duży trend” – mówi Henry Chung, dyrektor zarządzający DFJ Athena, firmy venture capital z siedzibą w Seulu i Dolinie Krzemowej. „Rośnie liczba studentów studiujących za granicą i wracających”.

Kraj, do którego wracają, jest zupełnie innym miejscem niż ten, który (lub ich rodzice) opuścili przed laty. W 1961 r. południowa część Półwyspu Koreańskiego – formalnie znana jako Republika Korei – była jednym z najbiedniejszych miejsc na ziemi. Korea Południowa nie ma żadnych zasobów mineralnych i zajmuje 117. miejsce na świecie pod względem powierzchni gruntów ornych na mieszkańca, za Arabią Saudyjską i Somalią. Pięćdziesiąt lat temu przeciętny Koreańczyk z Południowej żył mniej więcej tak samo, jak przeciętny Bangladesz. Dziś Koreańczycy z Południa żyją równie dobrze jak Europejczycy. Kraj szczyci się dwunastą co do wielkości gospodarką świata pod względem siły nabywczej, stopą bezrobocia wynoszącą zaledwie 3,2 procent i jednym z najniższych na świecie wskaźników długu publicznego. Wzrost PKB na mieszkańca Korei Południowej w ciągu ostatniego półwiecza — 23 000 procent — przewyższa wzrost Chin, Indii i każdego innego kraju na świecie. „Wielu Koreańczyków wciąż twierdzi, że rynek jest za mały”, mówi Shin. 'Ale nie jest. To jest ogromne.'

Korea Południowa ma mniejszy obszar niż Islandia, ale ma 166 razy większą populację, co oznacza, że ​​80 procent z 49 milionów obywateli mieszka na obszarach miejskich. W stolicy sklepy detaliczne i firmy sięgają wysoko w powietrze i daleko pod ziemię w kilometrach podziemnych centrów handlowych. Wiele barów i klubów nocnych w Seulu jest otwartych do wschodu słońca, ale samo spacerowanie wąskimi, pagórkowatymi uliczkami miasta – przepychanymi przez handlarzy i otoczonymi neonami reklamującymi lokale z grillem, sale karaoke i wszechobecne „motele miłości” – może być odurzające. samo. Godzinę jazdy na zachód, w Incheon, 50- i 60-piętrowe budynki mieszkalne sąsiadują z polami ryżowymi i ogrodami warzywnymi.

Poczucie klaustrofobicznej gęstości potęguje przyjęcie przez kraj technologii komunikacyjnych. W latach 90. rząd Korei Południowej zainwestował znaczne środki w instalację kabli światłowodowych, w wyniku czego do roku 2000 Koreańczycy mieli czterokrotnie większe prawdopodobieństwo posiadania szybkiego dostępu do Internetu niż Amerykanie. Koreańczycy nadal cieszą się najszybszym Internetem na świecie, płacąc jedne z najniższych cen. Najprostszym sposobem, aby poczuć się jak obcy w tym kraju, jest wsiąść do jednego z wagonów metra w Seulu, które są wyposażone w szybki Internet komórkowy, Wi-Fi i telewizję cyfrową, i patrzeć wszędzie, ale nie na ekran w dłoni.

Czy kiedykolwiek słyszałeś ten termin? pali pali ? – pyta Brian Park, 32-letni dyrektor generalny X-Mon Games, produkującej gry na urządzenia mobilne. To zdanie – często wypowiadane szybko iz dużą głośnością – można usłyszeć w całym Seulu; oznacza to z grubsza „Pospiesz się, pospiesz się”. Park, który założył swoją firmę na początku 2011 roku, mając 40 000 dolarów kapitału zalążkowego od Ticket Monster's Shin i kolejne 40 000 dolarów od rządu Korei Południowej, przywołuje to zdanie, próbując wyjaśnić trzy łóżka, które zauważyłem w sali konferencyjnej jego firmy.

– To normalne – mówi, wskazując na prowizoryczny barak. „Nasza szalona kultura”. Nie ma przez to na myśli kultury siedmioosobowej firmy. Ma na myśli kulturę całego kraju Korei Południowej, gdzie w 2010 roku przeciętny pracownik spędzał w pracy 42 godziny tygodniowo, najwięcej w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. (Przeciętny Amerykanin pracował 34 godziny, przeciętny Niemiec 26). Podobne układy spania widziałem w większości odwiedzanych przeze mnie start-upów, a nawet w niektórych większych firmach. Dyrektor generalny 40-osobowej firmy technologicznej powiedział mi, że mieszka w swoim biurze przez ponad rok, śpiąc na małym składanym futonie obok biurka. Niedawno wynajął mieszkanie, ponieważ jego inwestorzy zaczęli martwić się o jego zdrowie.

W życiu osobistym Koreańczycy bezustannie się doskonalą, wydając więcej na prywatną edukację – lekcje angielskiego i szkoły przygotowujące do egzaminów wstępnych na studia – niż obywatele jakiegokolwiek innego rozwiniętego kraju. Kolejna obsesja: chirurgia plastyczna, która jest bardziej powszechna w Korei Południowej niż gdziekolwiek indziej na świecie.

A jednak pomimo tego zewnętrznego pokazu dynamizmu, Korea Południowa pozostaje w swojej duszy miejscem głęboko konserwatywnym. Shin opowiedział mi o spotkaniu, na początku istnienia Ticket Monster, z dyrektorem dużego koreańskiego konglomeratu w sprawie umowy marketingowej. Dyrektor nie chciał rozmawiać o interesach. Chciał wiedzieć, dlaczego młody człowiek z zamożną rodziną i dyplomem z Ivy League miesza się ze start-upami. „Powiedział, że jeśli jego dzieciak zrobi to, co ja, wyrze się go” – wspominał Shin. Jeśli brzmi to jak hiperbola, to nie jest to: Jiho Kang, który jest dyrektorem technicznym start-upu w Kalifornii i dyrektorem generalnym innego w Seulu, mówi, że kiedy założył firmę po ukończeniu szkoły średniej, jego ojciec, profesor college'u, wyrzucił go z domu. „Mój tata jest poważnie konserwatywny, poważnie Koreańczyk”, mówi Kang.

To, że starsi Koreańczycy traktują podejmowanie ryzyka z podejrzliwością, nie jest zaskakujące, biorąc pod uwagę historię tego kraju. Azjatycki kryzys finansowy z 1997 r. prawie zniszczył południowokoreański cud gospodarczy. (W niezwykłym pokazie narodowej odporności, Koreańczycy zwrócili setki funtów złota – obrączki ślubne, amulety na szczęście, pamiątki – aby pomóc rządowi spłacić dług). Obecnie Seul jest oddalony o zaledwie 50 km. granica północnokoreańska pozostaje w pogotowiu na wypadek ataku nuklearnego lub chemicznego. Pewnego popołudnia, kiedy byłem w Seulu, miasto stało nieruchomo przez 15 minut, gdy wyły syreny, a policja oczyściła drogi. Te ćwiczenia, które odbywają się kilka razy w roku, mogą być jeszcze bardziej zaangażowane. W grudniu zeszłego roku kilkanaście południowokoreańskich myśliwców krążyło po ulicach miasta, symulując północnokoreański nalot lotniczy.

Pośród całej tej niestabilności, Chaebol, rodzinne konglomeraty Korei, były ostoją stabilności, zapewniając najlepsze miejsca pracy, szkoląc nowe pokolenia przywódców i zmieniając kraj w potęgę eksportową, jaką jest dzisiaj. Chaebol rósł dzięki polityce rządu ustanowionej w latach sześćdziesiątych, która dała im status monopolisty w każdej większej gałęzi przemysłu. Ich siła została znacznie zmniejszona w następstwie kryzysu finansowego w 1997 r., ale Chaebol nadal dominuje w gospodarce. Sprzedaż w 2010 roku największego południowokoreańskiego Chaebol, Samsung Group, wyniosła prawie 200 miliardów dolarów, czyli około jednej piątej PKB kraju.

Dla wielu mieszkańców Korei Południowej bycie przedsiębiorcą – to znaczy sprzeciwianie się systemowi, który uczynił ten kraj bogatym – jest postrzegane jako buntownik, a nawet dewiacja. „Powiedzmy, że pracujesz w Samsungu i pewnego dnia powiesz „To nie dla mnie” i założysz firmę” – mówi Won-ki Lim, reporter Koreański Dziennik Gospodarczy . „Nie wiem, jak myślą o tym Amerykanie, ale w Korei wiele osób pomyśli o tobie jako o zdrajcy”. Pożyczki biznesowe na ogół wymagają gwarancji osobistych, a upadłość zazwyczaj dyskwalifikuje byłych przedsiębiorców z dobrej pracy. „Ludzie, którym nie powiodło się, opuszczają ten kraj” – mówi Lim. „Albo opuszczają swoją branżę i zaczynają coś innego. Otwierają piekarnię lub kawiarnię.

Kara za niepowodzenie jest jeszcze bardziej dotkliwa dla kobiet-przedsiębiorców. Kiedy Ji Young Park założyła swoją pierwszą firmę w 1998 roku, jej bank nie tylko wymagał od niej osobistego poręczenia kredytów firmy – typowa prośba mężczyzny założyciela – ale także zażądał gwarancji od jej męża, rodziców i rodziców męża. Park wytrwała – jej obecna firma, Com2uS, jest twórcą gier na telefony komórkowe o wartości 25 milionów dolarów – ale jej przypadek jest niezwykle rzadki. Według Global Entrepreneurship Monitor, w przeliczeniu na mieszkańca Korea Południowa ma mniej kobiet-przedsiębiorców niż Arabia Saudyjska, Iran czy Pakistan. „Większość firm tworzonych przez kobiety jest naprawdę mała, a wskaźniki przetrwania są naprawdę niskie” – mówi Hyunsuk Lee, profesor z Krajowego Uniwersytetu Nauki i Technologii w Seulu.

Przedsiębiorcy w Korei Południowej często mają trudności z pozyskiwaniem kapitału. Chociaż koreańscy inwestorzy venture capital inwestują kilka miliardów dolarów rocznie – z czego około połowa pochodzi z rządowej kasy – większość pieniędzy trafia do dobrze ugruntowanych, dochodowych firm, a nie do prawdziwych start-upów. Nie chodzi o to, że koreańscy inwestorzy VC nienawidzą małych firm; po prostu trudno jest zarobić na ich sprzedaży. „Czebole nie kupują firm” – mówi Chester Roh, seryjny przedsiębiorca i anioł-inwestor, który wprowadził jedną firmę na giełdę, a drugą sprzedał Google. – Nie muszą. Po prostu dzwonią do ciebie i mówią: „Damy ci dobrą pracę”.

czy aj mccarron się ożenił?

Jako Amerykanin Daniel Shin nie podlegał tym ograniczeniom. Jego największym inwestorem instytucjonalnym był Insight Venture Partners w Nowym Jorku, gdzie jego współlokator pracował jako współpracownik. „Amerykańscy Koreańczycy mają dużą przewagę konkurencyjną”, mówi Ji Young Park. „Mogą pozyskać znacznie większe inwestycje spoza Korei i mogą czerpać modele biznesowe z USA. Dla prawdziwego Koreańczyka jest to znacznie trudniejsze”. Ma to również element kulturowy: „Amerykanie koreańscy nie są predysponowani do koreańskiego sposobu myślenia” – mówi Richard Min, współzałożyciel i dyrektor generalny Seoul Space. – Są otwarci na ryzyko.

Min, 38-letni Amerykanin z Korei, jest byłym pływakiem z college'u, który wygląda, jakby mógł jeszcze zrobić kilka okrążeń. Dobrze się ubiera i mówi szybko, z lekkim akcentem z rodzinnej Nowej Anglii. Uruchomił Seoul Space w zeszłym roku z dwoma innymi Amerykanami jako reduta przedsiębiorczości w stylu Doliny Krzemowej w Seulu. Firma oferuje start-upom powierzchnię biurową po obniżonej cenie, mentoruje je, a następnie przedstawia inwestorom w zamian za niewielkie udziały kapitałowe. „Próbujemy stworzyć ekosystem”, mówi Min, prowadząc mnie przez morze niedopasowanych mebli biurowych, w które około 20 młodych ludzi dzioba w klawisze.

Min przeniósł się do Korei Południowej w 2001 roku, ponieważ był ciekawy swoich korzeni i widział szansę w swojej podwójnej tożsamości. Jego pierwsza koreańska firma, Zingu, była pierwszą w kraju firmą reklamową typu pay-per-click. Kiedy kryzys dot-comów uderzył w Seul, zmienił Zingu w firmę konsultingową, która pomaga dużym koreańskim firmom sprzedawać się poza granicami kraju. Dwa lata temu, kiedy koreańska premiera iPhone'a Apple dała lokalnym twórcom oprogramowania łatwą drogę do międzynarodowych konsumentów, zdecydował, że kolejną wielką szansą są start-upy. „Masz wrażenie, że nowe pokolenie ma ścieżkę, która nie działa dla Samsunga”, mówi Min, który likwiduje swoją agencję reklamową, aby skoncentrować się na Seoul Space. „Jesteśmy na czele poważnej zmiany”.

Założyłem, że wszyscy pracujący w Seoul Space są Koreańczykami, ale kiedy Min zaczął mnie przedstawiać, zdałem sobie sprawę, że połowa z nich była Amerykanami – był Victor z Hawajów, Peter z Chicago, Mike z Wirginii. Inni byli obywatelami Korei, ale mieli zdecydowanie amerykański sposób patrzenia na świat. „Byłem czystym inżynierem – jednym z tych nerdów” – mówi Richard Choi, który przyjechał do Stanów Zjednoczonych w 2002 roku jako student pierwszego roku inżynierii biomedycznej w Johns Hopkins. „W ogóle mnie nie interesowały interesy”.

Choi zakładał, że trafi do laboratorium jakiejś dużej firmy, ale kiedy wraz z kilkoma kolegami z klasy zaprojektował gadżet ułatwiający technikom medycznym pobieranie krwi, znalazł się w konkursie na biznesplan. Jego drużyna zdobyła pierwsze miejsce — ogromną nagrodę w wysokości 5000 dolarów — i był uzależniony. Choi myślał o założeniu firmy po ukończeniu studiów, ale miał problem: jego wiza studencka wygasła. Nie miał 1 miliona dolarów w gotówce, aby zakwalifikować się do otrzymania wizy inwestorskiej, więc pomyślał, że jedyną jego opcją będzie znalezienie pracy i nadzieja, że ​​pracodawca zasponsoruje jego podanie o pobyt stały. Odbył kilkanaście rozmów kwalifikacyjnych w amerykańskich firmach zajmujących się sprzętem medycznym, ale żaden nie był zainteresowany, iw końcu zapisał się na studia magisterskie w Cornell, by zostać na kolejny rok. Kiedy było po wszystkim, zrezygnował ze Stanów, wrócił do Korei i podjął pracę w farmaceutycznym oddziale SK, jednego z największych koncernów w kraju.

Choi pracował w SK przez trzy lata, ale nigdy nie pozbył się błędu przedsiębiorczości ze swojego systemu. Z nudów założył firmę zajmującą się marketingiem wydarzeń o nazwie Nodus, a potem poznał Mina na imprezie. Min przedstawił go osobie, z którą miałby w końcu (z jeszcze jedną osobą) założyć swoją obecną firmę Spoqa, która tworzy aplikację na smartfony, mającą zastąpić karty lojalnościowe wydawane przez sklepy detaliczne. „To zabawne, jak małe wydarzenie może zmienić twoje życie” – mówi Choi.

W ciągu ostatnich dwóch lat rząd Korei Południowej wprowadził serię polityk mających na celu pomoc ludziom takim jak Choi. Administracja Małych i Średnich Przedsiębiorstw — południowokoreańska wersja SBA — stworzyła setki inkubatorów w całym kraju, oferując przedsiębiorcom darmową powierzchnię biurową, tysiące dolarów dotacji i gwarantowane pożyczki. Organizowane są misje sponsorowane przez rząd do Stanów Zjednoczonych oraz regularne seminaria dla początkujących przedsiębiorców. „Nasza gospodarka nie może już polegać wyłącznie na konglomeratach”, mówi Jangwoo Lee, członek prezydenckiej Rady ds. Przyszłości i Wizji oraz profesor na Uniwersytecie Narodowym Kyungpook w Seulu. „To jest XXI wiek. Potrzebujemy innego instrumentu wzrostu gospodarczego”.

Lee powiedział mi, że tym instrumentem będą ludzie tacy jak Shin. „Jest częścią nowego trendu w Korei”, mówi Lee. „Odniósł sukces dzięki swoim pomysłom i wyobraźni, bez dużej ilości technologii i inwestycji”. Lee mówi mi, że choć Korea Południowa była bardzo dobra w komercjalizacji badań naukowych uczelni, to był bardzo zły na pielęgnowaniu rodzaje destrukcyjnych firm, które są tak powszechne w Stanach Zjednoczonych „Musimy dostać nasi młodzi ludzie marzą,” mówi.

To, mówi Min, jest idea Seoul Space. „Skupiamy się na pomaganiu ludziom w zrozumieniu, jak wszystko działa w Dolinie Krzemowej”, mówi. Posmakowałem tego w sobotni poranek w Seoul Space, obserwując, jak pół tuzina nowych przedsiębiorców – niektórzy Koreańczycy, niektórzy Amerykanie – prezentują swoje pomysły 100-osobowej widowni na sali i przez Skype'a kilku tysiącom widzów na całym świecie. świat w ramach programu telewizji internetowej W tym tygodniu w Startupach . Językiem dnia był oczywiście angielski, a Min, który godzinami trenował sześciu przedsiębiorców na ich boiskach, opierał się o ścianę tuż przed kamerą i nerwowo obserwował występy swoich uczniów.

Wśród prezenterów była największa gwiazda inkubatora, Jaehong Kim, drobny 26-latek, który miał na sobie wysuniętą białą koszulę i czarne spodnie, które zatrzymywały się 8 cali nad parą dwukolorowych butów. Kim jest współzałożycielem AdbyMe, internetowej firmy reklamowej, która pozwala firmom z Korei Południowej i Japonii płacić użytkownikom mediów społecznościowych za sprzedaż ich produktów. W ciągu pierwszych czterech miesięcy Kim osiągnął zysk, osiągając imponujące 250 000 dolarów przychodu.

AdbyMe ukończyło Seoul Space na początku tego roku, przenosząc 10 pracowników do małego mieszkania na drugim końcu miasta. Kiedy wpadam do nas w poniedziałek, Kim każe mi zdjąć buty, prowadzi mnie obok nieuniknionej sypialni – „Śpię tu dwie noce w tygodniu”, mówi z uśmiechem – i przedstawia mnie grupie facetów, których dzwoni Ringo, Big I i AI. „Jego imię nie brzmi tak naprawdę AI” – wyjaśnia Kim. „Nazywamy się kryptonimami”.

W większości południowokoreańskich firm – nawet w wielu start-upach – do pracowników zwraca się ich stanowisko, a nie imię, ale Kim próbuje czegoś nowego. Na sugestię jednego ze swoich współzałożycieli, inżyniera, który jako dziecko mieszkał w Nowym Orleanie, Kim nakazał pracownikom zlikwidować system tytularny i wybrać nowe nazwiska. Jeśli chcą zwrócić na siebie jego uwagę, zwracają się do niego nie tradycyjnym koreańskim pozdrowieniem – „Mr. CEO” – ale pod pseudonimem Josh. „Wizja jest taka, że ​​stażysta może mi powiedzieć, że coś jest nie tak”, mówi. Zakładałem, że Kim kształcił się w USA, ale okazało się, że nie pochodził prosto z Wharton. Mieszkał przez dwa lata w Kansas City w stanie Kansas, ale ostatnio pracował jako porucznik w armii koreańskiej.

We wrześniu Kim zebrał 500 000 dolarów od inwestorów w Korei Południowej. Jego celem jest zebranie wystarczająco dużo, aby zakwalifikować się do amerykańskiej wizy inwestorskiej.

Nie jest jedynym przedsiębiorcą, który mówi o przyjeździe do Stanów Zjednoczonych. „Wiem na pewno, że chcę jeszcze jeden pobyt w Stanach” – mówi Shin. Jest ciekawy, czy uda mu się powtórzyć swój sukces na większym, bardziej konkurencyjnym rynku Ameryki; i chociaż teraz mówi znośnie po koreańsku, nigdy nie przestał myśleć o sobie jako o Amerykaninie. „Nie wiem kiedy i jest za wcześnie na myślenie o pomysłach, ale wiem, że prawdopodobnie będę chodzić tam iz powrotem” – mówi. „Myślę, że można robić różne rzeczy w obu miejscach”.